Podróż Azerbejdżan - Iskra Kaukazu
Zawieszony pomiędzy Europą i Azją, Azerbejdżan tworzy na pozór przygnębiającą plątaninę kontrastów, jednak wystarczą zaledwie dwie godziny w marszrutce aby zobaczyć, że prawdziwy Azerbejdżan i Baku to dwie różne bajki.
Tym nie mniej tu właśnie zaczyna się moja podróż.Po weekendzie spędzonym z wolontariuszami z Europy, ruszam na zwiedzanie stolicy na własną rękę. Ziko - zagorzały anarcho-komunista, właściciel pokaźnej kolekcji koszulek z wizerunkiem Che Guevary, na którego kanapie zatrzymuję się na kilka dni, słabym angielskim wytłumaczył mi gdzie powinnam się udać, żeby poznać prawdziwe Baku.
Obowiązkowym elementem jest muzeum niepodległości. Zgodnie z moimi przewidywaniami nie spotykam w nim żadnych turystów. Wszak wjazd do Azerbejdżanu nie jest ani prosty – potrzebne jest zaproszenie a i to nie gwarantuje wjazdu jeśli w naszym bagażu znajdzie się na przykład przewodnik LonelyPlanet, ani tani – wiza na 30 dni kosztuje aż 60 euro. To wyjątkowo dużo biorąc pod uwagę brak jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej, a o angielskich podpisach podróżny może tylko pomarzyć. W związku z tym zwiedzanie Muzeum Niepodległości i dwóch innych muzeów (teatru i dywanów, z których Azerowie są niebywale dumni) trwa krócej niż początkowo zakładałam. Korzystając z dodatkowego czasu przechadzam się krętymi uliczkami pośród piaskowych domów na starym mieście, nad którym dumnie panuje kamienna wieża obronna, której pochodzenie nie jest znane.
Na zaproszenie sprzedawcy z przydrożnego stoiska przymierzam wełniane czapy z owczej skóry. Wyglądam w niej jakbym miała blond afro, jest bardzo wygodna ale cena jest zaporowa – aż 80 euro. Oczywiście sprzedawca gotów jest się targować ale udaje mi się uciec zanim padnie propozycja rozmów nad czajem – bardzo słodką herbatą. Poza tym od pamiątkowych zakupów, wolę zobaczyć więcej miasta.
W związku z nadchodzącym świętem Novruz całe miasto przyozdobione jest Azerskimi flagami, wszędzie można kupić tradycyjne słodycze i orzechy. W czasie święta układa się je na dużych półmiskach w specjalny sposób i jest to odpowiednik naszej wielkanocnej święconki. Sam Novruz jest kilkudniową celebracją wiosny spędzaną w rodzinnym gronie, w moim przypadku była to przeurocza rodzina Ziko.
Po spacerze znikam w imponującej jak na standardy transportu publicznego w Azerbejdżanie siatce metra i wysiadam na stacji przy której umówiona jestem ze znajomym. Z dusza na ramieniu przebiegam w teorii cztero-, w praktyce sześciu-pasmową aleję Aliyeva. Zaczyna siąpić. Mijam schowanych pod drzewem bezrobotnych amatorów szachów i dobiegam do schowanej w parku kawiarni. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Futbol Kafe, podobnie jak większość bakijskiej gastronomii więcej ma wspólnego z podrzędną speluną niż prawdziwa kawiarnią. Początkowo właściciel odmawia mi wstępu – co prawda nie jest to lokal wyłącznie dla mężczyzn (tak jest zazwyczaj), ale kobiety nie są w nim mile widziane. Po kilku uśmiechach i zapewnieniach „turisty, da, da, turisty” dołączam do czekającego na mnie Anglika. Chwile później właściciel podaje mi jedyna pozycję w menu – czaj.
Goście Futbol Kafe wygodnie oparci o wypłowiałe, plastikowe krzesła, oglądają powtórkę meczu na jednym z rządowych kanałów. Przy wejściu trącąca myszką farelka wyciska z siebie ósme poty. Nie wybrzydzamy, o lepszy lokal naprawdę ciężko. Co jakiś czas rozmowę przerywają nam obnośni sprzedawcy Pahlavy - tradycyjnego przysmaku o maślano-waniliowym smaku lub ściągnięci moimi rudymi włosami policjanci pragnący popisać się kompetencją podczas sprawdzania naszych wiz.
Historia powtarza się w Qubie (wym. Guba) następnego dnia. Niewielkim, pięknie położonym miasteczku w górach, około 4 godziny wyboistej drogi za Baku. Tutaj moja koleżanka Szwedka, blond włosa Evelina – wolontariuszka w jedynej obecnej w kraju organizacji femienistycznej, staje się prawdziwą sensacją.
Mężczyźni bez żenady pochodzą i fotografują ją telefonami komórkowymi. Zaraz po dojechaniu pokaźnych rozmiarów policjant zaprasza nas do swojej kanciapy. Z duszą na ramieniu i świadomością, że nie mamy przy sobie wystarczająco dużo gotówki by w razie czego móc wręczyć ją przedstawicielowi władzy oraz wizją bagaży wyładowanych na środku placu i pozostawionych samym sobie, podążamy za nim. Ten długo badając nasze wizy, początkowo nie wierzy w istnienie takiego kraju jak Szwecja a następnie oddaje dokumenty i składa Evelinie propozycję matrymonialną. Po dwudziestu minutach możemy opuścić prowizoryczny komisariat. Z ulgą przyjmujemy wiadomość, że nasze dokumenty nie będą już sprawdzane, gdyż… w Qubie pracuje tylko jeden policjant!
Noc spędzamy w hotelu Xanliq (wym. Hanlik) – najlepszym w okolicy, choć pościel sprawia wrażenie dawno nie pranej a w pokojach jest piekielnie zimno. Na szczęście mamy ze sobą śpiwory.
Dopiero w Qubie obserwujemy prawdziwe kontrasty. Pod sklepem spożywczym lusterko w lusterko stoją nowiuteńki Hummer i czterdziestoletnia Łada . Robimy pamiątkowe zdjęcia i zachęceni wymarzoną na wycieczkę pogodą, ruszamy w góry.
Po długich negocjacjach udaje ustalić nam się rozsądną cenę za przejazd – 10 manatów (około 30 zł)od osoby w dwie strony i kierowca marszrutki (rodzaj minibusiku będący podstawą transportu w Azerbejdżanie) zawozi nas na wysokość 2250 m n.p.m. Zbudowana w całości z kamienia wioska Xanliq odcięta jest od świata śniegami przez ponad pół roku a krętą asfaltową drogę doprowadzono zaledwie kilka lat temu.
Surowy, skalisty widok otoczony koroną śnieżnych szczytów oszałamia nas. Chwilę zachwytu przerywa fizjologia, brutalnie dająca o sobie znać. Nowiutka szkoła, której korytarz obwieszony jest portretami prezydenta Aliyeva, rozpala nasze nadzieje.
Przyjazny woźny mówi jedynie w lokalnym dialekcie, ale rozumie słowo „toilet”. Prowadzi nas do drewnianej szopy. W Azerbejdżanie regułą jest, że w łazienkach zamiast papieru toaletowego znajduje się prysznic. Tutaj, ze względu na polowe warunki, nieobecne było ani jedno, ani drugie - jednak po nocy w hotelu Xanliq nic już nas nie ruszało.
W szkole zgodnie ze zwyczajami zostajemy poczęstowani czajem, słuchamy opowieści o ogrzewaniu domów krowim łajnem i o marzeniach o wyprowadzce na zachód. Dowiadujemy się także, że szkoła została otwarta w zeszłe lato przez obecnego prezydenta - z okazji jego wizyty do wioski podłączono prąd. Wchodzimy na szczyt góry i witamy się z przedstawicielami trzody wysokogórskiej, lecz sami mieszkańcy nie są do nas przyjaźnie nastawieni. Nie spostrzegamy żadnych młodych ludzi - jak tłumaczy nam później nasz kierowca, wszyscy wyjechali do większych miast, do pracy lub szkoły.
Wyraźnie niedotlenieni, zasypiamy na skałach przy górskim strumieniu. Mimo to, udaje nam się zdążyć na ostatnią marszrutkę, dzięki czemu unikamy spędzenia kolejnej nocy w Qubie.
Wieczorem docieramy do Yanar Dag - niewielkiego pagórka, spod którego wydostaje się naturalny gaz ziemny, utrzymując górę w ogniu. Widok jest niesamowity – przypomina ogromne ognisko, znacznie większe niż te, przez które skaczą dzieci w czasie Novruzu (a i te nie grzeszą małymi rozmiarami). To dzięki fenomenom takim jak w Yanar Dag na terenach obecnego Azerbejdżanu powstała jedna z najstarszych religii świata – oparty na kulcie ognia zoroastryzm. Co ciekawsze, zoroastrianie byli wegetarianami, czego dowiadujemy się następnego dnia w czasie wizyty w najlepiej zachowanej świątyni – Ateshgyakh. Jest to o tyle zaskakujące, że współczesny azerski obiad składa się z przynajmniej dwóch typów mięsa i porządnej porcji ziemniaków bądź kaszy. Tak na prawdę, warzywa stanowią tu jedynie przyprawę do mięsa lub plovu (potrawki ryżowej).
Nasze dalsze plany podróży na zachód i południe kraju zostają zawieszone z powodu wznowienia działań zbrojnych na froncie wojny z Armenią. W powietrzu wyraźnie czuć podenerwowanie, serwisy informacyjne zdominowane są przez ocenzurowane treści antyarmeńskie. Na każdym kroku wspomina się o masakrę Khojaly z 1992 roku, w skutek której blisko 700 osób straciło życie. Na wyraźną prośbę znajomych zostaję w domu znajomego w Baku. Dosłownie w domu, ponieważ następnego dnia po powrocie odbywają się wybory. Dla nas – turystów z zachodu – oznacza to absolutny zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania pod groźbą aresztu i konfiskaty aparatów fotograficznych.
O demokracji w azerskim wydaniu mogę powiedzieć niewiele ponad to, że jest niezwykle wydajna - już w kwadrans po zamknięciu punktów wyborczych znane są wyniki głosowania, dzięki którym obecny prezydent będzie mógł pełnić swoją funkcję dożywotnio. Co ciekawsze, Aliyev oddziedziczył swoje stanowisko po ojcu na mocy ostatniej podpisanej przez niego decyzji. Owy ojciec zapisał się w pamięci Azerów spektakularnymi decyzjami o usunięciu wszystkich nie będących palmami drzew ze stolicy (z kolei obecny prezydent obsesyjnie obsadza trawniki niewyrośniętymi jeszcze jodłami, przez co nadmorski deptak wygląda miejscami jak sklep ogrodniczy).
W Baku rozpoczyna i kończy się moja pierwsza przygoda z Azerbejdżanem – krajem nieprzewidywalnym, ognistym, wręcz trochę dzikim - i goniącym za zachodem. W teorii bogatym, w praktyce pełnym skrajnie biednych ludzi. Jest pełen nieprzetartych, nieopisanych szlaków i dla podróżującego jest z pewnością perełką - inspirującą, niezwykłą i daleką od turystycznego zgiełku zachodu. To wyzwanie, będące prawdziwą iskierką wśród gór Kaukazu.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Ciekawy, aczkolwiek nie do końca zachęcający opis ;-) BTW w azerskim filmie biograficznym o ojcu tamtejszej 'demokracji' rolę Gajdara Alijewa zagrał .. Tadeusz Huk. Vide: http://pl.wikipedia.org/wiki/Gajdar_Alijew i http://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Huk :-0
-
Jeszcze w szkole podstawowej marzyła mnie się wyprawa w tamte strony :) Dzięki, że mogę tu u Ciebie się choć na troszkę tam przenieść ;)
Pozdrawiam :) -
hej,
ja swoją wizę kupowałam na lotnisku ale wszystko trwało bardzo długo - zapewne dlatego, że był środek nocy. Urzędnik wymagał ode mnie tony dokumentów, np. rezerwacji hotelu (której nota bene nie miałam) i zaproszenia.
sagness80: za 50-kilka dni autostopem przez Zachodnią Afrykę :)))) -
Jaka wiza w ambasadzie, ja kupilam swoja na lotnisku w Baku, prosto i w miare przyjemnie.
Dziekuje za interesujaca relacje, mam nadzieje, ze jeszcze tam kiedys wroce. -
hej! ubiegłaś mnie - a raczej nas - z relacją z azerbejdżanu (co nie jest trudne i prędzej czy później musiało nastąpić - wiecznie nie mam czasu wrzucić tu wszystkiego... a nawet uporządkować wspomnień czy zdjęć!) ;)
tekst ciekawy i w większości twoje obserwacje pokrywają się z moimi... choć nie wszystkie ;)
o, z tym np. trudno się zgodzić:
"Wszak wjazd do Azerbejdżanu nie jest ani prosty – potrzebne jest zaproszenie a i to nie gwarantuje wjazdu jeśli w naszym bagażu znajdzie się na przykład przewodnik LonelyPlanet".
wjazd do azerbejdżanu jest niezwykle łatwy - wystarczy mieć pieniądze, uzyskać wizę i kupić inny przewodnik - nie trzeba żadnego zaproszenia. może tylko niezbyt przyjemne jest "uzyskiwanie wizy" w ambasadzie, ale cóż - oni już tak mają ;)
pozdrawiam ;) -
świetna relacja :) aż szkoda, że już skończyłam czytać :) pozdrawiam i mam nadzieję, że będą kolejne :)